piątek, 28 marca 2014

Rozdział 7.

Rozdział 7.

            W pociągu nie kryłam już moich łez. Popłynęły strumieniem po prawym policzku. Nie miałam ochoty na oglądanie Rona i Harry’ego. Wbiegłam do pierwszego wolnego przedziału i rzuciłam się na siedzenia z głośnym szlochem. Zraniłam go, a tak chciałam tego uniknąć. Te oczy, tak ufnie we mnie wpatrzone, teraz tak smutne. Och, co narobiłaś? Wszystko, WSZYSTKO zepsułaś. A teraz wyjeżdżasz na całe dziesięć miesięcy. Zostawiłaś go, bez konkretnego pożegnania. Uciekłaś a wcześniej powiedziałaś te wszystkie okropne rzeczy. Jak mogłaś? Głupia! GŁUPIA Hermiona, której zachciało się miłości w trakcie, gdy Voldemort ma zamiar zaatakować. Trzeba było się nie mieszać. Oszczędziłabyś sobie i jemu niepotrzebnego cierpienia. Ale… nie przeżyłabyś tego wszystkiego. Straciłabyś tyle cudownych wspomnień. Przecież straciłabyś jego! Ale bym nie płakała! Nie oszukiwała i nie okłamywała trwając przy tym, że go nie kocham i nie uwierzę w to, że on kocha mnie. Boże, on mnie KOCHA!
            Wstałam i przeszłam się po przedziale. KOCHA! Uderzyłam z impetem dłońmi w siedzenie. Uniósł się kłęb kurzu. KOCHA! Znowu z siłą uderzyłam w siedzenie. Cholera, KOCHA! Rzuciłam się na podłogę. Podciągnęłam nogi i oparłam głowę na kolanach. Przed oczami wciąż miałam jego twarz. Ten ból, cierpienie, gdy już powiedziałam wszystko co mnie trapiło. Gdy już okłamałam go patrząc mu prosto w oczy. Co teraz robi? Cierpi? Płacze? Nie, on nigdy nie płacze. Może w ogóle nie chce cię znać… Może właśnie siedzi i myśli o tym wszystkim, albo nie… Może siedzi obok George’a i żartuje. Może w oczach ma znowu te cudowne ogniki. Może wymyśla kolejny gadżet do sklepu. A może siedzi i wymyśla jak ze mną zerwać. Wybuchłam głośnym płaczem i znów z impetem uderzyłam siedzenie wstając z podłogi.
            - Co…? Mam odebrać… - zapytał ktoś wchodząc do przedziału, akurat wtedy, gdy odrywałam dłonie od siedzenie.
            - Co tu się…? – nie skończył.
            Sparaliżowany stał w wejściu i patrzył w moje szkliste, smutne oczy. Śledził wzrokiem moją łzę spływającą po policzku.
            - Płaczesz? – zapytał przerażony. – Cholera, pierwszy dzień i już trudne zadanie.
            Z jego odznaki na piersi dało się wywnioskować, że jest Prefektem Naczelnym. Znałam go z zebrań. Był krukonem, ale tylko tyle o nim wiedziałam. Nie pamiętałam nazwiska, a z resztą teraz nie miałam głowy do takich przyziemnych spraw.
            - Nie, poradzę sobie… Możesz ode.. odejść? – zapytałam ocierając policzki.
            - Nie wiem, czy powinienem. Cholera, akurat teraz. Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Może zawołam jakąś przyjaciółkę, czy coś. Nie wiem, kto może pomóc. Może, wiesz, z dziewczyną pogadasz, czy coś.
            - Po prostu odejdź. Poradzę sobie sama.
            I wyszedł z zawiedzioną i zdenerwowaną miną. A ja wciąż płakałam. Wylewałam łzy, aż krajobraz za oknem zmienił się. Teraz jechaliśmy przez ogromny las. W pociągu zrobiło się ciemno. Położyłam się na zakurzonym siedzeniu. Nakryłam peleryną i leżałam. Jesteś okropna, ale to już wiesz. Jesteś nieczuła? Też wiesz. Jesteś egoistką. Tak, jasne. Kochasz go.. Na pewno? Może nie… Może to, to głupie zakochanie. Może po prostu czujesz, że przyjaźń ci nie wystarcza. Cholera, kochasz go! I tak bardzo ranisz. Miłość wszystko zmienia. Ale on cię nie kocha. Nie powiedział tego. Żyjesz w błogiej nieświadomości. Może nie będzie tak źle. Przecież dasz radę. Kochasz go, ale to przejdzie. Za jakiś czas ci przejdzie. Ile może trwać miłość? Tydzień? Nie. Miesiąc? Chyba dłużej. Rok? Cholera,  całe życie? Przecież nie będzie tak źle. Teraz nie będziesz go widywać, więc dasz sobie radę. Przecież nie jest źle! Odkochasz się. Jasne, że się odkochasz! Zawsze się odkochujesz, więc dlaczego teraz nie? Boże, zawsze? Raz? Niepełny raz? Dobra, uznajmy, że go nie kochasz! Zobacz od razu świat staje się piękniejszy.
            Za oknem lunął deszcz.
            Dobra, ale przecież pogoda nie decyduje o stanie ducha. NIE KOCHASZ GO! I co? Lepiej? Nie, nie lepiej. Wciąż to samo. Dobra, to musi przejść… z czasem. Tak! Wakacyjna przygoda. Tygodniowy związek! Przecież nie poszłaś z nim nawet do łóżka. Fala wspomnień. Jakby to wszystko działo się wczoraj. Dobra, działo się… trzy dni temu.

Leżymy z Fredem na jego łóżku zajadając się Fasolkami Wszystkich Smaków. Fred trzyma mnie w objęciach, a ja nie myślę o niczym, tylko o tych motylkach, które z niewiadomego powodu pojawiły się w moim brzuchu. Modlę się w duchu, aby nie usłyszał jak głośno bije mi serce. Uśmiecham się słuchając jak z zadowoleniem opowiada o Qwidditchu. Robi to z taką pasją, że nawet, gdy mnie to nie interesuje, słucham z zapartym tchem. Wylicza zawodników, a ja z miłością wyrysowaną na twarzy patrzę w jego oczy. Tak błyszczące, wpatrzone w przestrzeń. Każdy ruch jego warg, każda mina, oddaje to, jak bardzo kocha ten sport.
            - Przyglądasz się. Nie słuchasz! – oskarżycielsko wyrzuca z siebie słowa.
            - Słucham. Oczywiście, że słucham.
            - O czym mówiłem?
            - O tym, że Jons jest najlepszym ścigającym w drużynie Duńczyków.
            - O, jednak słuchałaś. – śmieje się cicho.
            Zbliżam się do niego. Czuje niesamowity zapach jego ciała. Działa na mnie jak afrodyzjak. Patrząc mu w oczy składam na jego ustach delikatny pocałunek. I już nic nie muszę robić. Fred oddaje pocałunek z natarczywością. Mi to nie przeszkadza. Chcę tego więcej. Każda sekunda jest jak marzenie. Nie panuję nad sobą. Wodzę dłońmi po jego plecach, torsie. Czuję jego dłonie na swoim brzuchu. Nie kontroluje mojego serce, które bije jak szalone. Zatapiam się w cudownej chwili. Czuje jego dłoń pod moją bluzką. Sama robię to samo. Następnie zabieram się za odpinanie guzików przy jego koszuli. Leżąc na nim nie myślę o niczym, tylko o tym, że chcę go tu i teraz. Rozgrzana do czerwoności całuję go z jeszcze większą pasją. Już się nie boję. Niczego się nie boję. Chcę tego. Cieszę się każdym pocałunkiem, każdą pieszczotą. Gdy się ode mnie odrywa czuję chłód codzienności buchający w moją rozgrzaną twarz.
            - Nie teraz. Za jakiś czas byś żałowała. A tego bym nie zdzierżył.


            Chwile, które wtedy były tak niesamowite. Pełne wiary, nadziei na lepsze jutro, teraz palą jak żywy ogień. Znowu płaczę, choć nie wiem jakim cudem mam w organizmie jeszcze choć trochę wody. Przecież wypłakałam już wszystko. A potem słyszę, że ktoś otwiera drzwi. Odrywam wzrok od okna i znów czuję ten chłód codzienności. Jak to możliwe, że wciąż jestem w pociągu? Do przedziału wchodzi Ginny. Z przerażeniem patrzy na moją zapuchniętą twarz.
            - Hermiono, co się stało? – pyta siadając obok mnie na siedzeniu.
            Nie chcę rozmawiać, więc wtulam się w jej drobne ramiona. Ona uspokajająco klepie mnie po ramieniu.
            - Jest w porządku. Już dobrze. Jest dobrze. Hermiono, powiesz?
            Kręcę przecząco głową. Nie chcę nic mówić. Chcę spać. A najlepiej wrócić do domu. Z daleka od tego całego magicznego świata. Nie mogę to być. Nie chcę tu być. Nie chcę być z ludźmi, którzy go znają. Nie chcę być w świecie, w którym on żyję. Chcę się odciąć. Odizolować. Zapomnieć o nim i całej miłości. Zapomnieć, że go kocham, bo nie mogę. Nie mogę go kochać. Muszę odejść. Gdzieś daleko. Daleko od niego. Nie mogę go kochać! NIE MOGĘ GO KOCHAĆ! NIE MOGĘ…
            - Czego nie możesz? – pyta cicho Ginny.
            Powiedziałam to na głos. Boże, co się dzieje? Nie panuję nad sobą. Nie chcę. Chcę zapomnieć.
            - Ginny, chcę zapomnieć. Proszę, ja naprawdę tak bardzo chcę zapomnieć. Nie mogę. Nie mogę… nie mogę…
            - Powiedź czego nie możesz.. Pomogę ci, tylko powiedz.. – Ginny uśmiecha się do mnie odrobinę.
            Ale ja nie chcę. Nie chcę mówić. Chcę zapomnieć. George, jego teraz potrzebuję. On by mi pomógł. Zawsze pomagał. Jest przyjacielem lepszym od innych. Ale teraz go nie ma. Jest z nim. NIE! Zapomnij! Proszę, zapomnij! Nie możesz… Nie możesz go kochać. NIE! KONIEC!
            Muszę porozmawiać z Georgem! Koniecznie. Tylko George mnie zrozumie i pomoże. Ale jak z nim porozmawiać? Przecież wypad do Hogsmeade najpewniej będzie za kilka tygodni. List? Za dużo by pisać. Nie zrozumie przez słowa pisane. Kominek! Tak, kominek!
            Gdy na zewnątrz się ściemniło przez okno dało się już widzieć majaczący zamek. Kilkanaście minut później stałam przed Hogwartem.
            Całą drogę do Wielkiej Sali milczałam. Szłam patrząc pod nogi i od niechcenia ciągnęłam za sobą kufer. Harry biegł obok mnie i usiłował zagadać, ale ja usilnie go ignorowałam i odpowiadałam półsłówkami. Nie miałam ochoty na nic. Nie chciałam wchodzić do szkoły. Chciałam wrócić do domu, porozmawiać z Fredem, z Georgem. Zrobić cokolwiek, bylebym nie musiała przesiadywać w tej szkole, którą teraz postrzegałam jak klatkę.
            - Witajcie w kolejnym roku szkolnym w Hogwarcie. – zaczął Dumbledore. – Witam nowych uczniów i tych doskonale nam znanych. Mam nadzieję, że ten rok będzie owocny w nowe przygody. Tymczasem witamy nowego nauczyciela eliksirów. Mój dobry znajomy, profesor Horacy Slughorn, zgodził się w tym roku zająć waszymi mózgami i pomóc wam w nauce. Obrony Przed Czarną Magią w tym roku nauczać będzie profesor Snape. Tego doskonale już znacie. Nie przedłużając. Zajmijcie się jedzeniem. Smacznego.
            Nie jadłam dużo. Nie chciałam. Nie miałam ochoty. Po namowach ze strony Ginny wcisnęłam w siebie tost i wypiłam szklankę soku dyniowego. Potem powlekłam się do pokoju wspólnego. Usiadłam przed kominkiem i dopiero chowając się za książką uciekłam przed pytaniami Harry’ego i Ginny. Ron wciąż był na mnie zły, ale chwilowo nie zajmowałam sobie nim głowy.
            Ignorowałam wszystkie rozmowy, których teraz było bardzo, bardzo dużo. Wszystkie ograniczały się do jednego pytania: Jak to możliwe, że Snape wreszcie został nauczycielem Obrony przed czarną magią?!
            O północy pokój wspólny zaczął pustoszeć. Niestety bardzo wolno. Kilka osób wciąż przesiadywało przy stolikach. Powoli zaczęłam tracić nadzieję, a oczy zaczęły mi się zamykać. O pół do pierwszej nareszcie zostałam sama. Proszek Fiuu, który dostałam od Freda spoczywał w kieszeni mojej szaty. Miałam ogromną nadzieję, że George nie poszedł jeszcze spać i gdzieś kręcił się w okolicy kominka.
            - Pokątna dziewięćdziesiąt trzy. – powiedziałam pochylona nad zielonymi płomieniami.
            Głowa jakby oderwała mi się od reszty ciała. Zrobiło mi się niedobrze, gdy przed oczami migały mi różne kominki.
            Gdy się zatrzymałam ujrzałam malutki salonik. Było w nim ciemno, a jedynym źródłem światła była malutka lampka stojąca na stoliku przed kominkiem. Na szczęście drzwi z salonu wychodziły na kuchnię. Tam paliło się światło i dało się słyszeć ciche krzątanie. Czekałam i czekałam, ale z kuchni nie wychodził żaden z bliźniaków. Po jakimś czasie z kubkiem w dłoni w salonie pojawił się Fred. Szybko wyrwałam głowę z płomieni.
            Och, świetnie. Tyle czekania i wszystko na nic. George nawet się nie pojawił.
           Próbowałam jeszcze kilkakrotnie. Raz widziałam samego Freda, a kilka minut później Freda i Geroge’a razem. Gdy straciłam już nadzieję, a oczy kompletnie odmawiały posłuszeństwa i chciały koniecznie się zamknąć, zajrzałam do kominka jeszcze raz. Ujrzałam George’a w samych bokserkach, który szedł do kuchni.
            - George? – szepnęłam.
            Chłopak drgnął i rozejrzał się w około z niepokojem.
            - Kominek. – dodałam cicho. – Jesteś sam?
            - O Merlinie, cześć, co tu robisz? Tak, jestem sam. Fred poszedł spać.
            - Dobrze. Nie zejdzie? Muszę mieć pewność, że nikt nas nie usłyszy.
            - Nie, nie powinien. Mówił, że jest padnięty. Co się stało? – zapytał siadając przed kominkiem.
            - Mówił ci coś? Fred? No wiesz… O nas?
            - Nie. Gdy pojechaliście stracił humor i nie rozmawiał ze mną prawie w ogóle. Coś się stało?
            - Tak. – westchnęłam cicho robiąc zrezygnowaną minę. – Powiedziałam coś, czego nie powinnam była nigdy mówić. Nie wyjaśnię ci tego, ale nie mogę teraz mieć chłopaka. Boję się. Wiesz, Voldemort wrócił i och, George... Ja kocham Freda, wiesz? Naprawdę kocham, ale nie mogę. Nie mogę z nim być, kiedy dzieję się tak źle. Kiedy każde wyjście z domu jest tak niebezpieczne. Obiecałam Harry’emu, że gdyby coś się działo, to mu pomogę. Nie mogę teraz robić nadziei Fredowi. On nie może mnie pokochać, bo będzie cierpiał. Cholera, wiesz, jak się czuję? To jest straszne. Nie mogę myśleć o tym, że on cierpi. To by mnie zabiło. Nie mogę. Nie potrafiłabym spojrzeć w lustro wiedząc, że on przeze mnie cierpi. Ja nie chciałam go zranić. Chciałam być z nim. Chcę tego nadal, ale nie potrafię, bo wiem, że gdy Harry powie jedno słowo, pobiegnę za nim. Nie mogę go zostawić. Nie poradziłby sobie. Freda też nie potrafię zostawić. Nie wiem co robić. Cholera, George, pomóż, proszę.
            - Ciężka sprawa. Myślę, że on też c….
            - NIE! – przerwałam mu drastycznie. – Nie mów tego, proszę.
            - Ok. Więc, tak, to jest ciężka sprawa, ale nie możesz ratować świata będąc samotną. Kochasz go, więc powinnaś z nim być, a ratowaniem świata zająć się w wolnym czasie, jeśli musisz to robić.
            Westchnęłam przeciągle. Merlinie, co robić?
            - Mówił ci coś dzisiaj? Cokolwiek?
            - Mówiłem ci, że nie. Milczał cały dzień. Powie, jak się z tym oswoi, zawsze tak robi. Musi przemyśleć i dopiero potem chce pogadać.
            - Tak? Prawie nic o nim nie wiem… - powiedziałam ze smutkiem.
            - Znasz go trochę mniej niż ja. Z resztą o nim mało kto wie dużo. On wbrew pozorom wcale nie jest płytki i łatwy do poznania.
            - Pewnie Harry wie o nim więcej niż ja.
            - Nie sądzę. Harry jest kumplem. Freda poznaje się, gdy się jest z nim sam na sam. Masz jeszcze dużo czasu. Przecież jesteście razem niespełna tydzień.
            - Wiem, ale przecież powinnam wiedzieć cokolwiek. On jest dla mnie obcy. Kocham go, ale to bardziej przywiązanie niż miłość do jego charakteru.
            - Przestań. Przywiązanie po tygodniu? Proszę cię, o przywiązaniu mówią ludzie po kilkunastu latach małżeństwa.
            - Wiem, wiem. Zmieńmy temat, to już mnie męczy. Jak tam Angelina? Słyszałam, że spędzaliście ze sobą dużo czasu we wakacje. Oczywiście ty nic mi nie powiedziałeś. Jesteście razem? – zapytałam z lekkim uśmiechem.
            - Nie. Coś się psuje. Ekscytacja minęła za szybko.
            - Nieraz tak jest, ale może nie wszystko stracone, co?
            - Może. Tylko jakoś zainteresowanie przeszło. Nie to co z tobą i Fredem.
            - I czym się nasza ekscytacja skończyła? Kocham go i nie chcę z nim być. Rozsądne? Chyba nie bardzo.
            - Może. Nie wiem co będzie.
            - I ja. Która godzina? – zapytałam ziewając.
            - Na brodę Merlina… już druga szesnaście. Jutro masz pierwszy dzień zajęć. Nie wstaniesz.
            - Dam radę. Chyba. Pewnie i tak nie zasnę. A, jeszcze jedno pytanie… Dlaczego całe wakacje spędzaliście w Norze. Kto siedział w sklepie?
            George wybuchnął śmiechem.
            - Mamy pracowników. Wieczorami się teleportowaliśmy, żeby sprawdzić, czy wszystko idzie po naszej myśli. A dlaczego mieszkaliśmy w Norze? Oczywiście przez Freda. Uparł się, żeby wrócić do domu, gdy ty tam będziesz.
            - Tak, to do niego podobne. Muszę iść. Dobranoc.
            - Pa, Hermiono, śpij spokojnie i nie myśl o tym wszystkim.

            - Chciałabym.

~~~

No! Kolejny rozdział za nami. Podobał się chociaż trochę? :) Mam nadzieje, ponieważ trochę nad nim siedziałam :)
Czytasz? Skomentuj, proszę! :)

Pozdrawiam, Wiktoria :)

piątek, 21 marca 2014

Rozdział 6.

Rozdział 6.

            Och, nie… Opanuj się i wymyśl szybko jakiś inny temat! Nie może ci tego powiedzieć, nie może! Przecież nie zapomnisz o tym i o nim, gdy to usłyszysz! Opanuj się! Po prostu się opanuj! Pamiętaj, że on też będzie cierpiał, a nie może! Nie może przez ciebie cierpieć!
            - Wiesz, może później, dobrze. Zapomniałam czegoś spakować, a to też bardzo ważne. Porozmawiamy trochę później, dobrze? – wypaliłam zrywając się w stronę domu.
            Fred z niezadowoleniem odprowadził mnie wzrokiem, a ja pobiegłam co sił w nogach do domu.
            Schowałam się w pokoju i pod pretekstem zmęczenia nie zeszłam już w ogóle. Położyłam się spać, ale długo nie mogłam zasnąć. Dlaczego teraz? Dlaczego akurat teraz, kiedy dzieje się tak źle. Dlaczego teraz musiałam się zakochać? Zakochać.. och, nie bądź śmieszna. Dlaczego teraz musiałam go pokochać? Merlinie, Hermiona Granger KOCHA Freda Weasley’a. Cóż za ironia losu. Jak to w ogóle możliwe? Chciałabym tutaj zostać. Z nim, tak na zawsze. Zapomnieć o Voldemorcie. Dać sobie spokój z pomocą Harry’emu. Zapomnieć i być tylko z nim. Niemożliwe.
            Gdy mój zegarek wskazywał północ, a Ginny głośno oddychała na łóżku obok, zeszłam na dół. Usiadłam przy stole i po prostu płakałam patrząc na to całe pomieszczenie. Oddałabym wszystko, żeby tu zostać. Miałabym pewność, że on o mnie nie zapomni. Że nie będzie przeze mnie cierpieć.
            Mój cichy szloch był prawie niesłyszalny, jednak w pewnym momencie usłyszałam czyjeś ciche westchnienie. Otarłam oczy dłonią i spojrzałam w kierunku schodów.
            - Co się dzieje? – zapytał sennym głosem George.
            Nie patrzył na mnie, tylko na wpół otwartymi oczami wodził po stole. Nie widział, że płaczę. Może lunatykował?
            - Nic. Co.. co tu robisz? – zapytałam siląc się na obojętny ton.
            - Płakałaś? – zapytał patrząc na mnie z przerażeniem i zbudził się całkowicie podchodząc do mnie.
            - Nie. – zaśmiałam się cicho. – Coś mi wpadło do oka, to nic takiego. Więc, co tutaj robisz?
            - Przyszedłem się napić. I trochę odpocząć. Fred jakoś podejrzanie głośno chrapie.
            - Fred chrapie? Serio?
            - Tak, jasne, że chrapie. Nigdy mi to nie przeszkadza, sam podobno też chrapie, ale dzisiaj mnie denerwuje. Czekolady? – zapytał podchodząc do kuchenki.
            - Poproszę. Jakoś nie mogę spać.
            - To zawsze pomaga. Uważaj, ciepłe.
            - Dziękuję.
            - I jak przed powrotem do szkoły? Cieszysz się?
            - Sama nie wiem. – zawahałam się. – W tym roku jakoś nie potrafię pogodzić się z końcem wakacji. Nie wiem co to takiego, ale nie mam ochoty tam jechać.
            - Hm, Fred, co?
            - Nie wiem. Niby jesteśmy razem, niby wszystko jest idealnie, ale przecież to aż dziesięć miesięcy.
            - Ale są święta i wasze wypady do Hogsmeade. Na pewno się tam spotkacie.
            - Jasne, ale to i tak mało czasu. Będę za nim tęsknić. Nie chcę tam wracać, George. Nie chcę. – wyszeptałam przełykając łzy.
            - Musisz, nie? Ja na twoim miejscu nie zastanawiałbym się, tylko rzucił szkołę, ale ty nie, ty jesteś stworzona dla wyższych celów.
            - Nie żartuj. Nie mogę rzucić szkoły, ale wiesz, bez was ta szkoła nie będzie taka sama. Będzie inna, spokojniejsza.
            - Wiem, wiem, większych żartownisi ze świecą szukać. Będziesz miała mniej problemów z odejmowaniem nam punktów, jako prefekt.
            - Ale będę tęsknić. Obiecaj, że czasem napiszesz. Cokolwiek się stanie, obiecaj.
            - Napisze i przypilnuje Freda, żeby również pisał. Nie zapomni.
            - Dzięki. Miłe pocieszenie.
            Po kilku godzinach od tej rozmowy obudziły mnie krzyki pani Molly. Jakaś powtórka z zeszłego roku?
            - RON! Gdzie twój sweter?! RON, SWETER! Ginny, tu mam twoje buty! Pakuj je!
            - Co roku to samo. – mruknął do mnie Fred, gdy jako jedyna spokojnie siedziałam jedząc śniadanie.
            - Nie wiem, dlaczego nie macie nauczki, skoro co roku dzieje się to samo.
            - Nikomu się nie chce. Zabierać jeden dzień wakacji? No gdzie?
            - Tak, lepiej rano spóźnić się  na pociąg, prawda?
            - W tym roku mogłabyś się spóźnić. Tak o dziesięć miesięcy, najlepiej. – wyszeptał porywając mnie w objęcie.
            Znów czułam ten niesamowity zapach jego ciała, gdy był tak blisko.
            Pół godziny później stałam przed domem z kufrem obok siebie. Czekałam, czekałam i czekałam, a szanowni Weasleyowie wciąż biegali po domu w poszukiwaniu swoich rzeczy.
            - Czy oni wreszcie kończą? – zapytałam z nadzieją wychodzącego z domu Freda.
            - Jeszcze chwila. Przynajmniej tak mówi mama. Geroge! Choć tu!
            Odeszłam kawałek, aby dać bliźniakom chwile spokoju. Spojrzałam na jezioro, które teraz było tak daleko. Dosłownie i w przenośni. Będę tęsknić. Bardzo.
            Na dworzec zajechaliśmy o godzinie 10:45. Mieliśmy więc całe 15 minut, aby dorwać się do pociągu. W biegu przez zatłoczony peron towarzyszył mi Fred pchający przed sobą wózek z moim kufrem. Równo 5 minut przed odjazdem zapakowałam kufer do pociągu i wyszłam się pożegnać. Objęła mnie pani Weasley, pan Artur i George. Na końcu ze smutkiem podeszłam do Freda.
            - Miałem ci coś powiedzieć. – wyszeptał tuląc mnie do siebie.
            PIERWSZY GWIZDEK.
            - Nic nie mów, możesz żałować.
            - Więc zapytam cię o coś... Co by było, gdybym cię kochał?
            Moje serce zamarło. Stałam uparcie tuląc się do niego i nie zamierzałam spojrzeć mu w oczy. Powoli odliczałam sekundy. Przełykałam łzy i udawałam, że jego koszulka ma w sobie coś, co nie pozwala mi się odkleić.
            - Hermiono? – zapytał odsuwając mnie od siebie.
            Na pewno, gdyby wiedział, co chce mu powiedzieć nie zrobiłby tego. Wolałby tego nie słyszeć. Ale ja musiałam to zrobić. Dla jego własnego dobra, dla pewności, że nie będzie mnie kochać, gdy ucieknę z Harrym i Ronem w pogoni za Voldemortem. Dobrze robisz, Hermiono, powinnaś to zrobić. Nie będzie cierpiał. Może tylko chwilę, ale potem będzie dobrze. Zrób to póki możesz.
            - Nie kochasz mnie. Nigdy bym nie uwierzyła, że jesteś w stanie pokochać kogoś takiego jak ja…
            DRUGI GWIZDEK. Jeszcze dwie minuty i pociąg odjedzie.
            - … Nigdy nikogo nie kochałeś, a ja nie będę tą pierwszą. Nigdy nie uwierzę, że mnie kochasz, słyszysz? Ty nie potrafiłbyś pokochać mnie. Nie jesteś do tego zdolny. Proszę, Fred! To ja, Hermiona, Panna – Wiem – To - Wszystko! Jak mógłbyś mnie kochać? Nie możesz… Nie potrafiłbyś, a ja nie potrafiłabym uwierzyć. Nigdy.
            TRZECI GWIZDEK.

            Spojrzałam w jego pełne żalu i smutku oczy, odwróciłam się na pięcie i wciąż powstrzymując łzy wbiegłam do pociągu. Wyglądając przez okno widziałam tylko rudą czuprynę znikającą w tłumie innych osób, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moje serce odchodzi wraz z przepychającym się w stronę wyjścia Fredem.

~~~

No to kolejny rozdział za nami :) 
Mam nadzieję, że choć trochę Wam się spodoba i nie znienawidzicie mnie kompletnie za to rozstanie :)
Czytasz? Zostaw komentarz! :)

piątek, 14 marca 2014

Rozdział 5.

Rozdział 5.

Do końca wakacji został tydzień. Jeden, krótki tydzień. Tylko tyle miałam czasu na spędzenie jakiś fajnych chwil z Fredem.
            Dziś chłopcy wybrali się na jakiś długi spacer, a ja wraz z Ginny zostałyśmy w domu. Pomagałyśmy pani Weasley i plotkowałyśmy o Tonks i Remusie.
            - Mylisz, że wezmą ślub? – zapytała Ginny.
            - Nie mam pojęcia. Przecież są razem dopiero rok, mają jeszcze czas, nie sądzisz?
            - Może, ale widać jak się kochają. Może pobiorą się szybciej. Byłoby fajnie.
          - Wiem, Ginny jak bardzo lubisz śluby, ale nie postrzegaj wszystkich jako potencjalne pary przed ołtarzem, co?
            - Oj, ale sama przyznaj, że byłoby fajnie gdyby…
            - Hej, sowy! – przerwałam jej pokazując na okno.
            Faktycznie leciały dwie sowy.
            - Zdałam! – krzyknęłam, gdy już otworzyłam przesyłkę.
            - Wiedziałam, ty zawsze zdajesz! – Ginny uściskała mnie przyjaźnie. – Ciekawe jak reszta.
            - Fred… - wyrwałam się z objęć Ginny i ruszyłam do wyjścia z domu.
            Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz usłyszałam krzyki podniecenia i ujrzałam biegnącego w moją stronę wysokiego rudzielca. Fred podbiegł porwał mnie w objęcia i obrócił się wraz ze mną wokół własnej osi.
            - Zdałem, rozumiesz? Zdałem! Wszystko dzięki tobie! Nawet nie wiesz jak się cieszę! Hermiono, jesteś najwspanialszą, najlepszą, najcudowniejszą dziewczyną na świecie! – krzyczał wciąż trzymając mnie w ramionach. – Dziękuję, dziękuję! Uwielbiam cię, naprawdę cię uwielbiam!
            - Fred, tak się cieszę! Niesamowite! Jestem z ciebie taka dumna! Mój mały, zdolny uczeń! – potargałam mu odrobinę już i tak mocno rozczochrane włosy.
            Fred postawił mnie na ziemi i spojrzał w oczy. Momentalnie cały świat przestał dla mnie istnieć. Był tylko on i tylko ta krótka chwila. Motylki pojawiły się w wiadomym miejscu. Serce przyspieszyło, jakbym co najmniej przebiegła maraton. Cały świat, wszyscy ludzie poznikali. Był on, jego oczy i usta, które zbliżały się do moich. Po moim ciele przebiegł prąd, zrobiło mi się gorąco. Modląc się, aby ta chwila okazała się wstępem do naszego opowiadania obserwowałam Freda. Jego usta były już tak blisko. Stałam się głucha na całą otaczającą nas rzeczywistość i oddałam się w całości długiemu, namiętnemu pocałunkowi, zapominając o wszystkim. Wciąż powtarzając w myślach modlitwę trwałam w chwili oderwania od rzeczywistości. Niech to będzie początek, początek pełen nadziei i pewności, że będzie cudownie. To nie może być zakończenie tej historii.
            Po jakimś czasie, nie mam pojęcia jakim, Fred oderwał się ode mnie, a ja wreszcie uświadomiłam sobie, gdzie jestem. Serce wciąż biło znacznie szybciej, oddech również przyspieszył. W końcu do moich uszu dobiegł dźwięk głośnych oklasków. Szeroko otwartymi oczami patrzyłam w uśmiechające się do mnie oczy Freda. A potem ujrzałam niesamowicie duży uśmiech George’a i usłyszałam gdzieś za mgłą:
            - Brawo, bracie, nareszcie!
            Rozejrzałam się niepewnie dookoła. Ginny uśmiechała się i klaskała, Harry stał obok i pokazał mi kciuk do góry, co najpewniej znaczyło, że jest przeszczęśliwy. Ron stał z boku. Zupełnie nie pasował do obrazu, który się przede mną rozpościerał. Miał zaciętą minę i wściekłe spojrzenie, którym wodził po mnie, a potem po swoim bracie. Długo zatrzymał się na naszych splecionych dłoniach, a potem pognał w stronę małego lasku. Postanowiłam nie zaprzątać sobie nim myśli.
            Ignorowałam teksty George’a cały dzień. Oczywiście mścił się na mnie za to, że tak zareagowałam na pocałunek Freda. Czy to moja wina, że on tak na mnie działa?
            - Muszę ci podziękować. – powiedział do mnie Fred, łapiąc mnie od tyłu za ramiona. – Wybierzesz się dzisiaj ze mną na piknik? Nad jezioro na przykład?
            - Jasne. Ale, Fred, nie musisz mi dziękować. Zrobiłabym to dla każdego.
            - Wiem, ale ten piknik może być naszą pierwszą randką. Co myślisz?
            - Ach, tak, myślę, że to bardzo dobry pomysł.
            Po południu wybraliśmy się, więc nad jezioro. Fred w trackie drogi chwycił mnie za rękę, a mi kompletnie to nie przeszkadzało. Teraz czułam, że przeszkadzałoby mi jedynie, gdyby tego nie zrobił. Jakby wcześniejsze spacery z Fredem nic nie znaczyły, bo nie odbywały się przy splecionych dłoniach.
            - Wiesz, co, mała? Jakoś inaczej idzie się z tobą teraz, niż wtedy w szkole, gdy mnie uczyłaś. – zaczął nieśmiało Fred.
            - Gorzej?
            - Nie, raczej lepiej. Ale trudno uwierzyć, że te spacery w szkole w ogóle się odbywały. To było jakby w innym życiu. Teraz jest o wiele, wiele lepiej!
            - Cieszę się. – ścisnęłam mu odrobinę bardziej dłoń.
            Kilkaset kroków dalej, znajdowała się mała plaża, na której niedawno się opalałam. Fred rozłożył koc, a z koszyka powyjmował różne smakołyki. Po szybkim i bardzo smacznym posiłku, położyłam się na kocu i patrzyłam w poróżowiałe niebo.
            Fred położył się obok mnie. Złapał za rękę i spojrzał tam, gdzie ja.
            - Piękne to niebo. – powiedziałam cicho, bojąc się, że zniszczę tą cudowną magiczną atmosferę.
            - Nie. Znam piękniejsze widoki.
            - Fred, przecież jest przepiękne!
            - Nie tak jak ty.
            Spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami. Powiedział to.
            - Tak myślisz?
            - Oczywiście. Jesteś piękniejsza niż wszystkie zachody i wschody słońca razem wzięte. Powiem więcej. Ty sama jesteś jak słońce. Rozświetlasz wszystko na około. Taki mój mały promyk nadziei.
            - Nie wiedziałam, że jesteś takim romantykiem. Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała.
            Pochylił się nade mną. Spojrzał mi głęboko w oczy i uśmiechnął się.
            - Zawiedziona?
            - Zachwycona! – powiedziałam podnosząc się odrobinę i składając na jego ustach pocałunek.
Z początku zwykły, niewinny pocałunek z czasem zmienił się w namiętny i długi, najbardziej romantyczny i najsłodszy pod słońcem całus. Fred całował jak marzenie. Mimo, że nie miałam zbyt dużego porównania, bo przecież wcześniej całowałam się tylko z Wiktorem, to wiedziałam, że przygniatającego mnie w tej chwili Freda nie zamieniłabym na żadnego innego chłopaka na tej ziemi.

~

            Z coraz większym żalem odliczałam dni do wjazdu do Hogwartu. Fred usiłował mnie chyba jak najdłużej zatrzymać w Norze, bo co rano budziłam się w bukiecikiem świeżo zerwanych kwiatków na stoliku nocnym. Sama nie wiem jakim cudem codziennie je zrywał, bo sam uwielbiał spać, a przecież ja wstawałam wyjątkowo wcześnie. Z Fredem spędzałam praktycznie całe dnie. Chodziliśmy na bardzo długie spacery i rozmawialiśmy o wszystkim. Poznawałam go coraz lepiej i było mi z tym cudownie. Codziennie dowiadywałam się o nim czegoś nowego. Z czasem nie wyobrażałam sobie dnia bez niego. Jak przewidział zostaliśmy parą.
            - Hermiono, wiesz, jaka jesteś dla mnie ważna, prawda? – zapytał pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przed domem i obserwowaliśmy gwiazdy.
            - Oczywiście, pewnie tak jak ty dla mnie.
            - Chciałbym mieć pewność, że zostanę dla ciebie tak ważny na dłuższy czas.
            - Fred, o co chodzi?
            - Zostań… zostań moją Hermioną. Zostań moją dziewczyną. Na dobre i na złe. Zostań ze mną… przy mnie.
            Zdziwienia jakie mnie wtedy ogarnęło nie da się opisać. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w zdenerwowanego Freda.
            - Fred…
            - Nie. Powiedz tylko tak, czy nie.
            - T.. tak. – wyjąkałam z uśmiechem.
            A ostatniego dnia przed wyjazdem do Hogwartu coś sobie uświadomiłam.
            Pakowałam się właśnie, jako jedyna w tym domu, i z uśmiechem wspominałam wszystkie cudowne chwile spędzone w Fredem. I właśnie wtedy po raz pierwszy od tak dawna przypomniałam sobie o Tym- Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Ogarnęła mnie ogromna rozpacz, bo przecież Harry i Ron mieli moje słowo, że jeśli kiedyś, gdzieś pojadą, czy będą potrzebować jakiejkolwiek pomocy, to im pomogę. Nie może mnie pokochać. Pomyślałam pakując nasze wspólne zdjęcie. Nie pozwolę, żeby przeze mnie cierpiał. Nie pozwolę, żebyś mnie kochał w trakcie, gdy ja cię zostawię i poświęcę się dla ratowania świata. On nie może mnie pokochać! Nie może!
            Tak też ostatniego dnia pobytu w Norze chodziłam przybita i nie zdolna do prowadzenia jakiejkolwiek rozmowy.
            - Coś się stało, mała? – zapytał mnie przy kolacji George.
            - Nie, nie, wszystko jest dobrze. – skłamałam szybko.
            - Na pewno? Nie jesteś zbyt rozmowna.
            - Po prostu denerwuję się szkołą.
            - No nieee… Przecież jeszcze masz wakacje! Ostatni dzień, ale jednak!
            - Wiem. Po prostu tak jakoś… Nie umiem tego wytłumaczyć.
-  Idziemy nad jezioro? – zapytał Fred uwalniając mnie od tłumaczenia się George’owi.
            - Tak. Możemy iść.
            Na spacerze też byłam zdecydowanie bardziej milcząca, ale Fred zdawał się być taki sam. Na pewno czymś się martwił, ale nie chciałam wiedzieć czym. Bałam się tego.
            - Muszę ci coś powiedzieć. – zaczął chwytając mnie za ramię i zmuszając do zatrzymania.
            - Co takiego?
            - Coś ważnego. Bardzo ważnego.
           
~~~


Wiem, akcja rozgrywa się szybko! Przepraszam, jeśli komuś to przeszkadza, ale nie lubię, gdy całe opowiadanie ma masę rozdziałów i właściwie nie wynika z nich nic konkretnego... :D
Cóż, mam nadzieję, że choć trochę się podoba, przyjmę wszystkie opinie.. I te dobre i te złe.
Czytasz? Skomentuj! :)

piątek, 7 marca 2014

Rozdział 4.

Rozdział 4.

            Rano obudziłam się całkowicie zbita z tropu. Otwarłam oczy i uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcie gdzie jestem. Pokój był większy od pokoju Ginny, ale też mniejszy od mojego pokoju w moim rodzinnym domu. Odwróciłam się i zobaczyłam Freda. Och, tak. Zalała mnie fala wspomnieć. Zarumieniłam się i zawstydziłam. Po co wczoraj coś takiego mówiłaś? Na miłość boską, skąd ci się to wzięło? Głupia, głupia, głupia. Lepiej stąd uciekaj i módl się, żeby nic nie pamiętał jak się obudzi. Wstałam cicho i na paluszkach pokierowałam się w stronę drzwi.
            - Gdzie uciekasz? Jest szósta rano. Wracaj do łóżka. – wymamrotał Fred.
            Szlag…
            - Śpij dalej, ja już się wyspałam.
            - Podejdź na chwilę.
            Szlag… pomyślałam znowu. Pamięta i będzie się śmiać. Głupia! Ociągając się jak tylko mogłam poczłapałam do jego łóżka.
            - Śpij dalej. – uśmiechnęłam się delikatnie ignorując zawstydzenie.
            - Tylko z tobą. – złapał mnie za rękę i przewrócił na siebie.
            - Fred! Zgłupiałeś? Wypuść mnie! – próbowałam się wyszarpać, ale moje próby nic nie dawały.
            - Cii.. Śpij, mała. Prawda, że przyjemnie? – zapytał otaczając mnie swoimi ramionami.
            Usiłowałam zignorować motylki, które znikąd pojawiły się w moim brzuchu. Odepchnęłam też od siebie obraz jego umięśnionego ciała tak blisko mojego, zamykając oczy. Jednak ciepła bijącego od niego, nie byłam w stanie odpędzić. Zrobiło mi się gorąco, a wszystkie myśli odpłynęły, gdy spojrzałam w jego piękne, ciemne oczy wpatrzone tak bardzo w moje. Był tak cudownie przystojny. Tak cudownie seksowny i interesujący. Jego dotyk tak odprężająco działał na moją skórę. W miejscu w którym mnie dotykał, czułam mrowienie i niesamowite gorąco.
            Uśmiechnął się do mnie i zamknął oczy a po chwili delikatnie zachrapał. Zaśmiałam się cicho i wtulona w jego ramiona znowu zasnęłam.
            - O nie! I to w moim łóżku! Jak możecie?! – zawył George z łoskotem wpadając do sypialni.
            Gwałtownie oderwałam się od Freda i wyskoczyłam z łóżka.
            - George! Musisz tak krzyczeć? Która godzina?
            - Równiutko dwunasta! – zaśmiał się dźwięcznie. – Trochę wam zeszło, co?
            - Nikomu nie zeszło. Po prostu szłam późno spać. – o Fredzie nie wspomniałam. Zupełnie specjalnie.
            - Już nie będę wnikać co do późna robiliście, ale w MOIM łóżku?
            - FRED! Wstawaj! Jest już bardzo późno! Twoja mama nas zabije!
            Fred z ogromnym niezadowoleniem zwlekł się z łóżka i stanął przede mną z na wpół otwartymi oczami.
            - Wiesz, co, mała? Masz szczęście, że jesteś taka śliczna, bo do miłych nie należysz. – wymamrotał i mijając mnie wyszedł z pokoju.
            Zarumieniłam się i uśmiechnęłam mimowolnie. Dopiero widząc znaczące spojrzenie Geroge’a się opanowałam.
            - No, no. – wymruczał z uśmiechem. – Coś tu się kroi.
            - George! – krzyknęłam za nim, ale zaśmiał się tylko i nawet na mnie nie spojrzał wychodząc z pokoju.
            Gdy tylko zeszłam do kuchni po spojrzeniach zebranych wiedziałam, że George już zdążył wszystkich poinformować o sytuacji w jakiej nas zastał. Ginny uśmiechała się do mnie znacząco, a w moich myślach pojawiły się nagle dwa słowa, które kiedyś tak mnie przestraszyły, a które ona wypowiedziała: Zakochujesz się. Ron patrzył na mnie wzrokiem, który mówił, że lepiej dla mnie, abym miała jakieś dobre wyjaśnienie całej tej sytuacji. Gdy tylko zasiedliśmy do stołu Fred usiadł obok mnie i mimowolnie, pewnie przez przypadek dotknął mojej dłoni. Jak już wiadomo, zignorowałam motylki i to miłe ciepło, które rozlało się po moim ciele. Ron, gdy tylko to zobaczył cisnął widelcem na środek stołu i z wściekłą miną wybiegł z domu zostawiając nas bez wyjaśnień. Nie przejmowałam się nim. Znałam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że on szybko się denerwuje, a potem uświadamia sobie, że to czego się czepia to kompletna głupota. Liczyłam na to, że i tym razem się o tym przekona.
            - Wiesz co, Fred… Chyba musisz sobie znaleźć jakąś mądrą dziewczynę. Ty inteligencją nie grzeszysz. O, może Hermiona, co? – zapytał z ironią George, gdy Fred znów pomylił zaklęcia, co spowodowało, że teraz Ginny stała oblepiona jakąś cuchnącą cieczą. – Co ty na to, mała?
            - Ja na to, że nie sądzę, abyś musiał zajmować się swataniem barat. Sądzę, że sam też sobie poradzi. – powiedziałam z powagą.
            - Albo już sobie poradził. – zaśmiał się. – Co jesteś już jego…
            Zakryłam mu usta dłonią.
            - Nie, nie jestem i radzę ci się nie wtrącać, bo mogę czasem wywołać małe zamieszanie i wasz mały sklepik może przypadkiem stracić wszystkich klientów.
            - Groźna. – zaśmiał się cicho. – Fred takie lubi.
            - Daj spokój, co? Po prostu daj sobie na wstrzymanie.
            Cały dzień słuchałam tylko o tym, jak to by ładnie było, jakbyśmy z Fredem byli parą. Kiedy koło godziny ósmej wieczorem, serdecznie miałam dosyć George’a i jego docinków tych miłych (te o dziwo też były) i tych niemiłych, wybrałam się z Krzywołapem na spacer. Kicia miała ostatnio bardzo duże wymagania względem swojej pani. Ginny rozpieściła ją i codziennie na smyczy wyprowadzała ją na spacer. Teraz kot domagał się tego sam, a Ginny zaczęło się to nudzić, więc to ja musiałam się poświęcić.
            - Ginny, zabiję cię… Musiałaś go tak rozpieścić? – zapytałam z wyrzutem patrząc na miałczącego przed drzwiami kota.
            - Nie gniewaj się, to mu sprawiło tyle radości!
            Zdenerwowana wyszłam z domu i od razu pognałam za kotem, który rozpędzony już napiął maksymalnie smycz.
            - Krzywołap! Zatrzymaj się!
            Kot biegł na oślep, a ja, aby uniknąć jego podduszenia, gnałam za nim. Biegłam dalej i podziwiałam w międzyczasie widoki, jakie się przede mną rozprzestrzeniały.
            - Hermiono?! – wołał ktoś za mną.
            Doskonale poznałam ten głos. Wiedziałam, że to on. Poznałabym go wszędzie. W nocy, w dzień, czy w bezdźwięcznej ciszy.
            Odwróciłam się, ale wciąż gnałam za kicią. Uśmiechnęłam się promiennie do stojącego kilkaset metrów za mną Freda.
            - Przepraszam, ale Krzywołap się nie zatrzyma! – krzyknęłam.
            Odwróciłam się i spojrzałam na rudego kota, który wciąż nie chciał mnie słuchać. Chwilę później usłyszałam donośny trzask i naprzeciwko kota zmaterializował się Fred. Wpadłam na niego ze śmiechem.
            - Przepraszam.
            - Spokojnie, mała. Daj mi to. – wziął smycz i przytrzymał kota.
            Zwierzę zamruczało z niezadowolenia i ignorując smycz wciąż chciał gnać dalej, co skutkowało podduszeniem. Fuknął na Freda i z niezadowoleniem zatrzymał się obwąchując pobliskie krzaki. Fred ruszył obok mnie, spokojnie prowadząc kota.
            - Nie grzeczna kicia. – mówił cicho.
            - Nie jest taki zły. Ja tam go lubię.
            - Ja lubię ciebie, więc jego też.
            - Tak. W takim razie jest małym szczęściarzem. – zaśmiałam się.
            - Ma tak ładną panią, więc nawet nie małym. Całkiem dużym szczęściarzem.
           Zarumieniłam się. Fred nigdy nie prawił mi aż tylu komplementów w ciągu jednego dnia. Zaskoczyło mnie to, ale spodobało się.
            - Coś się stało? – zapytał Fred patrząc na moją minę.
            - Nie, tak tylko myślę. Zobacz ile się zmieniło.
            - Od balu? – zapytał zaciekawiony. – Na pewno zmieniło się twoje podejście do mnie. Co nie, przyjaciółko?
            I wtedy moje palce i palce Freda złączyły się. Spojrzałam na niego ogromnymi oczami. Potem przeniosłam wzrok na nasze splecione dłonie. Ścisnęłam jego dłoń i powiedziałam tylko:
            - Tak, przyjacielu.
            - Wiesz, nie wiem, czy to mi pasuje. – powiedział cicho.
            - Co?
            - Przyjaźń.
            Spojrzałam na niego sparaliżowana strachem. Co może powiedzieć? Że chce czegoś więcej? Nie, przecież miał się starać, a nie brać wszystko od razu. Fred zatrzymał się i spojrzał na mnie. Był tak wysoki, że musiałam porządnie zadrzeć głowę, aby stojąc tak blisko niego wreszcie dojrzeć jego pełne ogników, roześmiane oczy.
            - Co ci w naszej przyjaźni nie pasuje?
            - To między nami. Chciałbym…
            - Ale… - przerwałam mu gwałtownie. – miałeś się starać. – dodałam ciszej.
            Fred nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Spojrzałam na niego zdezorientowana i przerażona, a do mojej głowy napłynęły setki różnych myśli: Wyśmiał mnie. On miał coś innego na myśli! Myślał o czymś innym! Chciał powiedzieć coś zupełnie innego. Jemu nie o to chodziło! Ale się wygłupiłam! Teraz ma mnie za idiotkę. Merlinie, co za głupota! Trzeba było się nie odzywać! Po co się wyrywałaś?! Och, cholera, no! Spłonęłam rumieńcem i bez konkretnego planu spojrzałam na niego. Wciąż się śmiał, ale jakby pełnym nadziei spojrzeniem. Wystraszyłam się, tak bardzo. W oczach stanęły mi łzy. Wstyd wypełnił mnie w całości.
            - Przepraszam. – powiedział szybko. – Przepraszam, mała. Chodzi o to, że myślałem, że ty wtedy mówiłaś to przez sen. Potem sam zwątpiłem i myślałem, że mi się to śni. Nie śmieję się z ciebie, tylko z samego siebie. Przepraszam, Hermino, mała.
            Opanuj się! To nie to! Myślał, że śni. Nie płacz, nie płacz. Ok., tylko spokojnie. Zaśmiałam się.
            - Głupota, co? – zapytał.
            - Odrobinę.
            Gdzieś z oddali dało się zauważyć majaczący zachód słońca. Cudowne pomarańczowo-różowe niebo ciążyło nad nami. Żadna chmura nie odważyła się załamać tej równowagi. Przełamanie niebieskiego różem wyglądało przepięknie nad nami.
            - Nawet nie wiesz, jak pięknie wyglądasz w tym świetle. – powiedział Fred zbliżając się do mnie i kładąc mi dłoń na tali, drugą wciąż trzymał smycz. – Masz niesamowite oczy. Pełne nadziei, wiary… miłości.
            Zbliżył się do mnie jeszcze odrobinę. Pochylił nade mną. Spojrzałam w jego oczy a potem przeniosłam wzrok na jego usta. Pełne cudowne usta. Byłam ciekawa ich smaku, miękkości. Wszystkiego. Byłam ciekawa całego Freda. Chciałam go poznać. Lepiej i jeszcze lepiej. Teraz chciałam być bliżej niego. Jeszcze odrobinę bliżej, tak, żebym wreszcie mogła poczuć na swoich ustach jego pełne usta. Żebym wreszcie mogła poczuć ich smak. Kiedy Fred był już bardzo blisko mnie. Moje serce wywinęło koziołek. Jeden, potem drugi. Motylki w brzuchu dały o sobie znać. Żar rozlał się we mnie. Chciałam tego już, teraz, w tym cholernie długim momencie.
            Wtedy usłyszałam gdzieś z daleka dochodzące ciche, pełne żalu miauknięcie. Odskoczyliśmy od siebie i z przerażeniem spojrzeliśmy na gnającego gdzieś daleko kota.
            - Puściłeś go! – zaśmiałam się i ruszyłam pędem za gnającym kotem.
            Fred ruszył za mną. Śmialiśmy się w niebogłosy i trzymając za ręce biegliśmy co sił w nogach za zwierzakiem. Krzywołam po czasie znalazł sobie jakiegoś na wpół żywego ptaka, którym aktualnie się bawił.
            - Mam do.. dosyć. – wysapałam, gdy Fred złapał kota.
            - Kondycja zerowa! – zaśmiał się cicho dotykając mojego różowego policzka.

            - Ha – ha – ha. – powiedziałam z ironią. 


~~~

Kolejny rozdział za nami :)
Mam nadzieje, że nie jest najgorzej :)

Czytasz? Skomentuj, proszę! :)